Ponieważ zabrakło mu najważniejszej rzeczy, która wydawała się oczywista od pierwszych minut filmu, zdjęcia maski, odkrycia prawdziwej sylwetki Pana Churcha, pokazania jego niezwykłości, która powinna być przesłaniem tego filmu. A co z tego wyszło?
Historia o człowieku, który chorobliwie wręcz broni swojej prywatności, bojąc się skrzyżowania życia prywatnego z pracą i trzyma ludzi na taki dystans, że umierająca na raka osoba po 5 latach wciąż nie mówi mu na ty. A o jakich sekretach się dowiadujemy? Pan Church mieszka w zwyczajnym domku na przedmieściach, dwa razy w tygodniu chodzi do klubu jazzowego pograć na pianinie i urżnąć się w trupa, miał żonę z którą się rozwiódł i niezbyt szczęśliwe dzieciństwo. Co jest w tym tak niezwykłego, nie wiem, zwłaszcza, że akcja toczy się w latach 70tych.
Film jest dobry, zwłaszcza Eddie Murphy w tytułowej roli, który nie wciela się w kolejnego komedianta, ale bardzo żałuję, że nie jest czymś więcej.
No dokładnie, Pan Church zostaje Panem Churchem w ciągu pierwszych 20 minut filmu i później praktycznie niczego więcej o nim się nie dowiadujemy. Sprawa z piciem wychodzi kiedy dziewczyna pierwszy raz mówi coś o klubie AA i Church robi niewyraźną minę, a to że przy okazji grał jeszcze na pianinie nie jest zbyt istotne.
W ogóle, im bliżej końca filmu, tym bardziej na skróty wszystko idzie. Raz nie schowała zapałek i bum, Pan Church od następnego dnia przestał chodzić do Jelly's. Tak po prostu :)